czwartek, 16 listopada 2017

Battle Royal w RPG. Czy warto?

Battle Royal w RPG. Czy warto? 

 Trochę historii

Battle royal jest formą PvP, która zyskuje coraz większy zasięg i podejrzewam, że niedługo ta forma rozgrywki będzie jedną z bardziej eksploatowanych.
Wszystko zaczęło się od książki pod tym samym tytułem. Napisał ją Japoński pisarz Koshuan Takami i zapoczątkował cały nurt w pop kulturze. Książka mimo obiegających ją kontrowersji została szybko zekranizowana dzięki czemu zyskała jeszcze większy rozgłos.
Echa tamtego wydarzenia krążą po sieci do dzisiejszego dnia.
Przede wszystkim powstała seria visual noveli, a później anime i mang: spod znaku Fate/.

Seria Fate/ zakłada starcie mitologicznych postaci w dzisiejszym świecie gdzie tylko jedna osoba może wyjść z tego starcia "z tarczą". (dokładnie to samo zakładała książka Takamiego, tylko bez udziału postaci mitologicznych, zamiast, których występują Japońscy licealiści).
Jeżeli zastanawialiście się kiedyś jak w fabularyzowanej wersji wydarzeń wyglądałby pojedynek Artura i Lancelota, albo Gilgamesza i Herkulesa, to ta seria jest dla was.
Osobiście polecam dwie drogi oglądania serii:
1.Rozpocząć od Fate/stay night, a później przejść do Fate/zero (droga dla ludzi chcących poznać uniwersum)
2.Rozpocząć od Fate/zero, a później podążyć za głosem serca (jeżeli intercesje was bardziej strategiczno-taktyczne podejście do tematu)

Kolejną, najważniejszą dla nas teraz rzeczą jest szturm gatunku battle royal na sprzęty elektroniczne w tym PC. Przede wszystkim Playerunknown Battleground (dalej jako PUBG), który spopularyzował ten gatunek w szerokim gronie odbiorców.
Playerunknown z tego co mi wiadomo jako moder inspirował się zdecydowanie literaturą Takamiego.
Właśnie stamtąd zaczerpnął "losowość" rozgrywki (licealiści w książce Takamiwego mieli "losowo" przydzieloną broń startową, oraz na wyspie były porozrzucane różne przydatne sprzęty).
Mod powstał przez to, że w grze, która modował Playerunknown pojawiła się grupa graczy, której do gustu nie przypadł wszechobecny grind (czasochłonne zdobywanie wszystkiego).
Dzięki modowi, wszyscy zaczynali podobnie i szybko zdobywali kolejne bronie i sprzęty w relatywnie krótkich meczach. Taka forma rozrywki znalazła spore grono odbiorców dzięki czemu Playerunknown zdobywał kolejne propozycje pracy, aż w końcu doszło do tego, że certyfikuje swoim nickiem cała grę.
Poprzez popularyzację elektronicznej formy battle royal nieuniknione będzie, kiedy pojawią się pierwsze podręczniki RPG nastawione właśnie na tego typu rozgrywkę (chyba, że już się pojawiły, a ja źle zrobiłem badania).
Zatem należy teraz przejść do odpowiedzi na pytanie zadane na samym początku tego wpisu. Czy warto?

Przykłady


Przyjrzyjmy się dwóm przykładom jak zostały zrealizowane jednostrzały tego pokroju (może być tylko jeden zwycięzca, wszyscy są nastawieni przeciwko sobie, jest to jakaś ograniczony obszar działania).

Baniak Baniaka i jego Mordhaim:
Jest to tryb bardziej nastawiony na PvE i strategiczne zarządzanie czasem. Należy wyprzedzić pozostałe grupy, a celem nie jest "przetrwać" tylko zdobyć X przedmiotów.
Dobry jest motyw ukrytych ruchów wszystkich drużyn, dzięki czemu nie wiadomo gdzie dokładnie znajdują się "prawdziwi" przeciwnicy.
Mocnym plusem jest również aspekt strategiczny i możliwość zdobywania sojuszników podczas przygody w Mordhaim.
Na minus muszę zaliczyć problemy logistyczne w ewentualnej organizacji takiego wydarzenia, oraz relatywnie niski poziom ADRENALINY, o czym będę pisał za chwilę.
Problematyczne z mojego punktu widzenia jest też spore rozbieżności jakościowe w zdarzeniach losowych i typach zadań które są ukoronowane zdobyciem Spaczenia. Niektóre pomysły są niezłe inne wyglądają jakby były wymyślone "tu i teraz" co w tego typu wydarzeniach potrafi zaburzyć cały odbiór i zrujnować "wyważenie lokacji". To tylko moja opinia.


Matt Mercer i jego Battle Royal:
Przez pierwsze 2h nerwy są cały czas napięte, każda tura ma znaczenie.
Później jakby wszystko opada, staje się wtórne, sprowadza do przeciągłych rzutów.
Widać zmęczenie materiału i malejące emocje.
 Brawurowo wykonane pole bitwy, nacisk na solowe strategie, oraz możliwość zawierania tymczasowych sojuszy pomiędzy graczami pokazują tak naprawdę w jakim kierunku powinien podążyć nurt Battle Royal RPG.

Moje doświadczenia:






 

Co tak naprawdę pociąga graczy w Battle Royal?


Odpowiedź jest prosta:
ADRENALINA

A teraz przejdziemy do jej rozwinięcia. Lubisz oglądać dreszczowce? Albo kino akcji?
Battle Royal ma dla ciebie i to i to podane z pierwszej ręki.
Narastające oczekiwanie na to, aż coś się wydarzy - a wydarzy się na pewno, to element charakterystyczny dla dreszczowców. Trzymają w napięciu cały czas, nie dając chwili wytchnienia.
A kino akcji to już sama walka jeżeli jest poprowadzona w systemie rpg w sposób odpowiedni i dynamiczny.

Część z nas lubi odgrywać, część poznawać świat, ale spora cześć uwielbia walczyć. To właśnie dla tej części jest Battle Royal (chociaż inni też znajdą coś dla siebie).
Serce będzie bić jak dzwon, kiedy będziesz siedział/a na krawędzi krzesła i czekał, aż twój współgracz przejdzie koło twojej lokalizacji na mapie, albo kiedy staniesz oko w oko z tym na koksanym wojownikiem.
Samo oczekiwanie czy ten mag uderzy kulą ognia we mnie czy w mojego sąsiada przy stole dostarcza sporej dawki emocji.
Wszyscy przy stole chcą poczuć dreszczyk.

Jednak czym to różni się od pluszówek opartych o negatywną interakcję?
Moim zdaniem, zestaw jednej planszy i paru charakterów nie jest do końca tym co może bawić nas przez tyle godzin co odpowiednio zrobione Battle Royal RPG.
Kombinacji nie jest zbyt dużo, element losowości jest ograniczony przez to też, po paru/nastu rozegraniach danej gry wszystko staje się wtórne, najlepsze strategie zostają odkryte, a błędy wyeksploatowane.

Dobry MG wyposażony w "toolbox" byłby wstanie zrobić z tego gatunku prawdziwą rozrywkę na wiele dni i odskocznie z prawdziwego zdarzenia, coś co w świadku mogłoby przyjąć nawet formę specjalnych "turniejów" dla graczy.
Opcje na jednostrzałówki i inspiracje byłby dużo bardziej rozwinięte niż w przypadku planszówki, która ma zamknięty rodzaj zadań i określoną przypisana przez twórców wizję artystyczną, nikt nie wiązałby nam rąk i wsadzał w pewne ramy.

Według mnie do battle royal nie wystarczy Warhammer, albo DnD.
Powinniśmy przygotować się na systemy pomyślane specjalnie o walce PvP i tworzeniu tymczasowych sojuszy, wbijania noża w plecy, i szybkich rozgrywek, bez dużej ilości liczenia.
Grunt jest niezbadany, możliwości wielkie, a potencjał spory.

Czy Battle Royal okaże się niszą, która niedługo wypłynie w świadku RPG? Czas pokarze.
Czy warto spróbować?

NA PEWNO.

czwartek, 9 listopada 2017

Walka w RPG.

Walka w RPG


Chciałbym zaznaczyć, że to co napiszę Ameryki nie odkryje, jest tylko i wyłącznie moim spojrzeniem na to jak konstruować walki na sesjach.
Tematem wpisu będzie walka PvE, o PvP opowiem w następnym wpisie.
Na początku rozwinę skrót PvE (może zabłądzi tu ktoś kto nie zna tego skrótu?) czyli player versus environment (postać gracza przeciwko postaciom sterowanym przez MG / komputer).

To jak skonstruowana matematycznie jest potyczka z przeciwnikiem jest dla mnie drugorzędnym aspektem.
Doceniam potwory z bestiariuszy i bardzo lubię je przeglądać. Dla obrazków.
Poziomy trudności danych kreatur dziele sobie w głowię po prostu na: "małe, średnie, duże, TPK".
Nie bawię się w kalkulatory bo w nie nie wierzę.
Dla mnie to wszystko sprowadza się do gospodarki akcjami.
Ile rzeczy w turze jest wstanie zrobić grupa graczy, a ile grupa przeciwników.
Powód jest prosty: Ile razy zdarzyło się, że jeden naprawdę przekoksany przeciwnik, który miał być bossem dla całego scenariusza dostał sromotny oklep w pierwszej, góra drugiej turze?
Z tego co słyszałem i widziałem u innych np. sesjach na YT, taka sytuacja zdarza się.
Gracze obiegają twojego "smoka" i leją puki nie padnie jakby nie było jutra.
Nie tak miało być.
Wielki boss dostał z jakiegoś efektu CC np. ogłuszenie i jego akcja przepada, cały plan mistrza gry wziął w łeb.

Tyle zdążyłem napisać, zanim Matt Colville wypuścił swój filmik (a właściwie film) na temat Vecny i prowadzenia dużych złych w kampanii.
Przez to wpis się zdezaktualizował i w mojej głowie zamiast krążyć i układać w pewien porządek po prostu każe sądzić, że to co chciałem w tym akapicie powiedzieć, Matt już za mnie załatwił.

Filmik Matta
 Polecam gościa, sądzę, że w tym momencie On, Jim Davis i Matt Mercer to top 3 MG w światowym fandomie.

Drugi akapit miał byś podstawą tego co właściwie chciałem opowiedzieć.
O tym w jaki sposób projektuje spotkania podczas sesji.
Chciałbym teraz przytoczyć przykład z mojej ostatniej sesji, a później pokazać jego "bebechy".

Przykład:

4 graczy: Blaiz (Wojownik / Druid), Wiktor Saltair (Czarodziej / Czarnoksiężnik), Lucy (Łowca / Kapłan), Kryska (Kapłan / Druid)


Bebechy:

piątek, 27 października 2017

"Pomiot" Quentin 2017


Trudno jest napisać coś o "Pomiocie" kiedy cała kapituła i część innych blogerów już się na temat scenariusza wypowiedziała.
Przede wszystkim należy oddać jakość przygotowania na tą odsłonę. Pod tym względem jedyną konkurencją był "Festyn", który zresztą zajął drugie miejsce.
Piękne, klimatyczne ilustracje (słowo klimatyczne zapewne padnie w tym tekście jeszcze sporo razy), tekst odpowiednio połamany, napisany językiem, który nie wypala oczu (w przeciwieństwie do mojego scenariusza, he he).
To jest jednak drugorzędne bo to czym wygrał Pomiot jest według mnie elegancja tego scenariusza.

Bądźmy ze sobą szczerzy. To jest Quentin. Każdy pisząc scenariusz chce się, albo popisać, albo spróbować swoich sił (albo to i to). Większość się przecenia i porywa na scenariusz, który nie jest wstanie zrealizować w założonym przez siebie wymiarze.
Zapał umiera i scenariusz kończy w stanie jeszcze przed postawieniem fundamentów, albo w twórcy rodzi się obsesja i powstaje skomplikowany "potworek", którego tylko on jest wstanie okiełznać.
Od czasu do czasu pojawia się też jakiś "bajer" - 2 drużyna w "Festynie", figurki w "Pomiocie", albo wskaźniki w "Salem". I tutaj może zacząć się równia pochyła.
Tak naprawdę "bajer" na, którym opiera się scenariusz jest bardzo ryzykowny, a większość twórców jest tego nieświadoma.
Jeden krok za dużo w nieodpowiednią stronę i zamiast super pomysłu mamy kicz, albo mechanikę która urąga logice i jest po prostu dołożona na siłę.
W przypadku "Pomiotu" bajer jest tylko bajerem. Dodatkiem, albo ramą, a nie fundamentem.
Zdecydowanie poprawia "stabilność" scenariusza, daje inspirację i ogranicza, tak aby ze scenariusza nie powstał blob.

To co napędza ten scenariusz to nie fabuła (która jest prosta, owszem, ale nie uwłacza godności MG), a świat przedstawiony i bohaterowie graczy.
Na pierwszy ogień weźmy świat przedstawiony.

Świat stworzony przez Ane Polanščak (nie mam zielonego pojęcia jak odmienia się to nazwisko, przepraszam najmocniej) jest skrzyżowaniem baśni braci Grimm i Changeling: The Dreaming (tak w skrócie), a nazywa się Ogrody Hekate.
Ponieważ jestem bardzo przygotowany do recenzji tego scenariusza nie zaznajomiłem się z tym światem, a to co nie wiem to sobie domyślę, więc nie bierzcie słów, które odwołują się do niego za fakt.

Widać, że ma żelazne podwaliny (albo dobrze udaje, a to sztuka równie cenna). Nie jest zwykłym dark fantasy, nie jest standardowym heroic fantasy, nie jest też wydumanym setting-iem (Salem, Miasto Czarne).
Łączy elementy stricte fantasy z elementami fantastyki ludowej i odrobiną folkloru, a to wszystko przepuszcza przez zbite zwierciadło, aby nadać temu cech deformacji, może lekkiego horroru.
Nie potrzeba wiedzy historycznej, ani przydługiego wprowadzenia aby grać.
Większość elementów to taki jakie znamy z lat naszego dzieciństwa, tylko trochę inaczej.

Widać, że w ten scenariusz zostało włożone serce właśnie dzięki temu jak prezentuje się świat.
John Truby, mówi, że droga do odnalezienia historii, która chcesz napisać nie jest łatwa, a te najlepsze dzieła wymagają abyśmy dali część siebie podczas pisania.

Widać, że świat wykreowany powstał z części autorki, a nie jest tylko rzemieślnicza robotą.
Szczególnie widać to w kreacji postaci graczy, jeżeli posługują się magią.
Każdy z "casterów" ma przygotowany zestaw specjalnych dodatkowych mocy, oraz związaną z nimi historię pasującą do bezpośrednich założeń danej postaci.
Chciałbym, aby autorzy poszli o dwa, trzy kroki dalej, ale to tylko moje osobiste preferencję.

Jeżeli chodzi o postacie, które nie rzucają czarów, nadal są mocno osadzone w świecie, ale jednak nie odniosłem już takiego mocnego wrażenia jak w przypadku "magów".
Mają swoje silne tło, ale nie przytłaczają. Dają pole do popisu.
Jedynym mankamentem z mojego punktu widzenia był wątek odnalezienia zagubionego rodzeństwa i to tylko w przypadku kiedy zgubą jest łowczyni.
Nie widziałem realnych możliwości odegrania, aby postać gracza była wstanie przekonać NPC do tego aby zarzucił swoich kompanów i misje, na rzecz zostania w tym świecie.
(Zrzucam to na kark ostatniej sceny, która jest walką, mająca wszystko rozstrzygnąć. Jeżeli wcześniej następuje wyraźne spotkanie z tym NPC i jest możliwość pogadania, będę musiał zmienić swoje zdanie)

Widziałem w wielu recenzjach, że nie panuje opinia jakby hrabina była najsłabszą postacią tego scenariusza.
Mogła być lepsza, ale zawsze znajdzie się pole do poprawy.
Jej funkcja jak i charakter przedstawiania opowieści według mnie nie pomieściłby wyrazistej postaci "szefowej" tego terenu.
MG potrzebowałby co najmniej dodatkowej sesji aby móc uwzględnić takie wątki, a to spowodowałoby rozwlekanie historii.

Właśnie brak rozwlekania chciałbym podkreślić. Ta historia opowiadana jest szybko i zgrabnie.
Przygotowana w najbardziej doszlifowany sposób i dająca się rozegrać w nieprzekombinowanym stylu.
Jestem przekonany, że to właśnie dopracowanie wygrało "Pomiotowi" Quentina.


PS. Zastanawiałem się czy nie podzielić tej recenzji na dwie części, tak aby rozbudować niektóre wątki.
Musiałem jednak zrezygnować, ponieważ nieskończony projekt ciążył mi na żołądku zapychając miejsce innych powstających tekstów.
Przepraszam, za spore skróty myślowe, jeżeli ktoś nie zrozumiał, "Pomiot" bardzo przypadł mi do gustu, to po prostu są "moje" klimaty.

poniedziałek, 16 października 2017

Sandbox, czy railroad?

To pytanie było zadane już tyle razy, że powinno brzmieć: jak połączyć te dwa aspekty kreacji scenariusz?.
Cały problem z tymi terminami polega na ich skrajności, a jak wiadomo skrajności nie sprawdzają się w świecie.
Dlatego trzeba wyważyć w swoim scenariuszu obydwa aspekty.
Jednak aby to uczynić trzeba na samym początku zadać sobie pytanie: "co w danym aspekcie jest najważniejsze przy tworzeniu scenariusza do gry".
Według mnie sandbox to wolność, a railroad to opowieść.
Czy jest sposób aby to połączyć?
Jeżeli mamy z góry przygotowana fabułę w tradycyjny sposób nie da rady.
Co rozumiem poprzez "tradycyjny" sposób?

Taki w którym my jako snujący opowieść znamy jej zakończenie. Najprostszym przykładem są skandynawskie kryminały.
Zaczynając swoją opowieść autor dokładnie wie kto popełnił zbrodnię, teraz tylko musi poprowadzić głównego bohatera od punktu A do punktu B, tak aby trafił na wskazówki, spełnił wymagania krzywej fabularnej i ta dam, kryminał gotowy.
Railroad został stworzony do tego aby budować napięcie i generować klimat. Jeżeli ktoś lubi kiedy wykłada się przed nim pewna historia ta opcja jest dla niego.

Spora cześć prowadzących opowieść ma jednak trochę inne podejście. Przesunięte bardziej w stronę sandboxa.
Tworzą kawałek świata, wypełniają go bohaterami i obserwują co będzie się dziać.
Poznają opowieść w trakcie jej opowiadania. W ten sposób mogą więcej energii poświęcić na inne elementy niż utrzymanie klimatu i dbanie o to, aby gracze nie zboczyli z "ścieżki".
Przykładem takiego postępowania jest Quentin Tarantino w Reservoir dogs, oraz
G RR Martin w pierwszych dwóch książkach z cyklu "Pieśń Lodu i Ognia".

Kolejnym etapem w kierunku sandboxa jest powierzenia świata w ręce graczy.
Na samym początku niskopoziomowych, ale z każdą sesją kierujących się w pewnym kierunku, który zamierzyli sobie na początku kampanii (albo w jej trakcie).
Najlepszym przykładem może być wątek Aragorna w "Władcy Pierścieni".

Skrajnym aspektem sandboxa jest moment kiedy zawieszamy potrzeby fabularne na rzecz potrzeb eksploracji i odkrywania.
Tak, aby czerpać nie z dramatyzmu sytuacji, ale z odkrywania nowego. Ta sama siła, która napędzała Kolumba, będzie napędzać graczy, a my wykorzystamy wszelkie tabele i całą masę innych narzędzi pozostawionych dla nas przez twórców zajmujących się ściśle tym tematem.

I tutaj właśnie wychodzę z propozycją.
W serialach typu "Monster of the week" od czasu do czasu pojawia się przeplatający motyw :
UFO w X-files, lucyfer w Supernatural, historia apokalipsy w Pora na przygodę.
Dzięki temu, łączymy mocne elementy fabularne railroada i możemy zbudować klimat całej opowieści, oraz elementy skrajnego sandboxa i jego aspekt eksploracyjny (krótkie scenariusze, które gracze napotykają po drodze).

Jedynym mankamentem jest to, że aby sprawnie poprowadzić taki scenariusz trzeba zbudować tajemniczy świat w którym gracze nie mogą podświadomie sięgać po wiedze o systemie w którym grają.
Czyli można zagrać w świecie autorskim, albo z graczami, którzy nie znają np. świata forgotten realms.
Muszą uczyć się świata równo z postaciami, którymi grają inaczej skoncentrują się za bardzo na swoich wyborach.
Jest to kompromis pomiędzy opowieścią, a wolnością.

sobota, 7 października 2017

Quentin 2017 "Salem" Post Mortem


Chciałbym podziękować całej kapitule za poświęcony czas oraz komentarze.
Wielkie gratulacje należą się również autorom "Pomiotu", oraz "Festynu",
jak i wszystkim, którzy postanowili brać udział w konkursie(to naprawdę ciężka sprawa i wymaga sporo odwagi i samozaparcia).
Na szczególne wyróżnienie z mojej strony zasługuje "Pomiot", jednak chciałbym poświecić mu trochę więcej czasu w dalszej części tekstu, a jeżeli rozrośnie się do gargantuicznych rozmiarów poświecić mu oddzielny wpis.

Przez parę ostatnich lat zmagałem się z dosyć poważnymi zdrowotnymi problemami.
Ostatni rok (aż do maja) był bardzo ciężki, a mój stan zdrowia pogorszył się na tyle, że byłem "uziemiony", aż do mojej operacji i rekonwalescencji po niej. Wypadłem przez to z RPG-owego obiegu. Nie mogłem prowadzić sesji, nie mogłem robić larpów, tworzyć systemów i scenariuszy, byłem po prostu pustą wydmuszką zanurzoną w gorączkowej malignie.

Około lipca moje zdrowie powoli zaczęło wracać do stabilnego poziomu
(nadal musiałem bardzo uważać, moja odporność była żałosna).
Wtedy właśnie natrafiłem na konkurs Quentin.
Przez parę dni zastanawiałem się czy to szansa dla mnie. Szansa na powrót do tego co dawało mi tyle siły. Szansa na napisanie scenariusza z czystą (mniej więcej) głową.

Termin był napięty, ale nic na to nie poradzę, zębatki zaczęły chodzić i wybór padł właśnie na Salem z okresu polowań na czarownice.
Dałem sobie tydzień na ukształtowanie koncepcji.
Poczytałem dokumenty ze strony biblioteki Salem, obejrzałem mapy, legendy, część filmów dokumentalnych (z dokumentami był o tyle problem, że w 90% nie dotrwałem do końca. To był straszny paździerz).

Obraz zarysowany w popkulturze był wyraźny i zapewne mniej więcej wszyscy go znamy.
Stosy, oskarżenia, paranoja, wielkie zło co ludzie ludziom zgotowali.
Zdradzę wam mały sekret: pierwotnie "Salem" miało mieć tytuł "...ani żadnej rzeczy, która jego jest", nie muszę chyba nikomu tłumaczyć z czego pochodzi ten cytat. Za to powiem, że odwoływał się do głównego motywu scenariusza: chciwości i desperacji. (Zrezygnowałem z niego bo wydawał mi się pretensjonalny - jakby diabeł awatar MG był mniej pretensjonalny, co?)

Pierwotnie pierwszy szkic scenariusza miał powyżej 30 NPC i taki sam zestaw graczy jak efekt finalny. Najmocniej oberwało się "starszyźnie" Salem.
Musiałem wykasować całe stronnictwo stojące murem za Johnem Proctorem (musiałem John, po prostu musiałem). Musiałem zredukować postać Ann Putnam Senior (matki Ann Putnem ze scenariusza). Wprowadzała kreatywny chaos, który podnosił moc scenariusza, ale obniżał jego i tak już wątpliwą stabilność.

Najbardziej ubolewam jednak nad całym wątkiem bostońskim, który ostatecznie chyba nawet nie został zarysowany.(John Hathorne i Abi Williams to płotki, małe trybiki. PRAWDZIWA gra rozgrywała się w bostonie, polityka nie o losy znaczącego portu, ale o wpływy w całym stanie)
Mając do wyboru zdążyć ze scenariuszem o lekko mniej ambitnym szlifie, a bardziej przystępnym w odbiorze, albo wielkiej epopei na 10sesji, którą tylko ja byłbym w stanie poprowadzić wiadomo co musiałem wybrać.

Wyrwałem kartkę z notesu i zapisałem imiona i nazwiska, które mogłem przywołać z pamięci w dokładny sposób wiedząc jaki cel ma dana postać w historii.
Część postaci musiało zostać połączonych w jedną (wszystkie kobiety Putnamów stały się Ann Putnam), imienne dziewczęta z grupy oskarżycieli z postaci trzecioplanowych stały się bezimiennym tłem.
Tak trzeba było zrobić, dla dobra projektu.

Zostałem z grupą mężczyzn i 3 kobietami jako NPC. Musiałem się bardzo postarać (i skiepściłem. Z postaci Abi jestem nad wyraz dumny, reszta to inna para kaloszy, ale o tym zaraz).
W tym wpisie skoncentruje się właśnie na nich (i na Tomie kupcu, który był eksperymentem), postaci męskich nie będę przytaczał, są tak szablonowe i wyraziste, że to bez znaczenia.
Kobiety miały prowadzić ten scenariusz i poległem na tym polu na całej linii.
Zakładałem przy ich tworzeniu, że każdy jest wstanie zrozumieć moje intencje i udźwignie tą rolę.
Przyznam się teraz do czegoś, aby dać trochę jasności na całą sytuację.
Nie jestem MG, który prowadzi  RPG. Jestem Mistrzem gry, który prowadzi LARPy.

To mnie zgubiło (no i styl, interpunkcja, ortografia oraz brak umiejętności przelewania myśli w formie, którą można zrozumieć).Abi Wiliams w mojej wersji opowieści to famme fatal.
Charyzmatyczna kobieta o żelaznej determinacji, która odkrywa, że jednak ma serce i jest wstanie otworzyć się dla odpowiedniego faceta. Rola nadająca się do serialu, a nie do scenariusza rpg.
Nie sprzedałem tego tak jak powinienem.

Część kapituły uznała, że Abi jest nieciekawa, część że zbyt przejaskrawiona, a cześć, że zbytecznie nacechowałem ją seksualnością (mówię tutaj takimi ogólnikami, że to wręcz przestępstwo, przepraszam szanowną kapitułę). Zgodzę się ze wszystkim. Była przejaskrawiona, a miała być wyrazista. Była według mnie potrzebnie useksualizowana (jesteśmy dorosłymi ludźmi do jasnej anielki. To był scenariusz w który ludzie zabijają innych po to aby wyrwać się z matni. Dosyć mroczna sprawa jakby się nad tym zastanowić) i mogła wydać się kompletnie nudna, bo nie byłem wstanie przenieść ładunku emocji jaki towarzyszył mi podczas spisywania jej "duszy".
Ta postać po prostu przerosła mój warsztat.Tak jak i pozostałe kobiety w tym scenariuszu.
Zarówno NPC jak i PC.
Warsztat okazał się niedoskonały, następnym razem będę ważył każde słowo i może za którymś razem uda mi się stworzyć wiarygodną postać kobiecą.

Tom Flax - diabeł o twarzy mistrza gry.
Nie mam zielonego pojęcia dlaczego głosy w mojej głowie powiedziały mi:
-Stary, a co będzie jak MG to będzie kobieta, co? Co wtedy z Tomem?
Na co ja odpowiedziałem
-O kurde masz rację. Nie mogę zmienić tej postaci w kobietę, kobiety w tamtych czasach nie miały wystarczającej siły przebicia aby być obwoźnymi kupcami.-
-No to może... napiszesz po prostu, że Tom ma wtedy zniewieściałe rysy twarzy?
-No, że ja na to wcześniej nie wpadłem! Świetny pomysł!

To nie był świetny pomysł. To był najgorszy pomysł jaki miałem od lat.
Pełen ignorancji, zmęczenia i braku możliwości twórczego wykazania się.
Musze w tym miejscu przeprosić wszystkie kobiety. Zachowałem się jak kompletny burak.
Na swoją obronę mogę dodać jedynie tyle, że to była około 5 rano, moja 20 strona scenariusza tamtego dnia i absolutnie nie wiedziałem co pisze.

Nie olałem szlifów. Tak może się wydawać, wiem, ale nie olałem ich.
Ja ich po prostu nie zrobiłem i ponoszę tego pełne konsekwencje. Powód był banalnie prosty.
Okazało się na dwa dni przed oddaniem scenariusza (dwóch weekendowych dni, a to dosyć ważne), że nie mam dwóch dni na dokończenie scenariusza, a jeden.
Nagły wyjazd zastał mnie z ręką w nocniku.
Miałem 10 stron scenariusza (wstęp, oraz NPC do Abi Wiliams włącznie).
Zakładając, że pisałem ten scenariusz 4 dni i że tempo wyraźnie wzrastało byłem dobrej myśli.
Oczywiście ten jeden dzień nie spowodowałby, że nagle mój styl zmieni się o 180 stopni i będzie prozą Edgara Alana Poe.
Spowodowałby, że inni ludzie mogliby przeczytać mój scenariusz. Ja sam mógłbym go przeczytać na "trzeźwo". Poprawić interpunkcję i składnie doprecyzować myśli.
Tak jednak się nie stało i to była ważna lekcja.



Na koniec chciałbym zwrócić uwagę na fabułę.
Miała się składać z interakcji pomiędzy graczami, a NPC.
Cały knyf polegał na "podwójnym zaprzeczeniu".
U podstaw leżał metagame, że gracze założą związanie spraw o czary z magią (świat mroku i to, że to sesja RPG).
To uczucie miał zwiększać Tom Flax (który dosłownie jest diabłem, ale o tym dlaczego nim jest za chwilę).
Gracze mieli z każdą kolejną interakcją z NPC mieć wrażenie, że coś tu bardzo nie gra.
Zdradzę wam małą tajemnicę.
Nie grało.
Czary to bujda. Bajki. Środek usypiający zdrowy rozsądek mas.
Ludzie to ludziom zgotowali z czystej zawiści, chciwości, oraz desperacji.
Całkiem poważna - niemagiczna sprawa, kiedy gracze dojdą już do tego wniosku.

Całość miała kończyć się na tym etapie.
To był koniec scenariusza.
John Proctor został uratowany albo nie. Samuel Sewall został uratowany albo nie.
Gracze dochodzili do wniosku, że to miasto jest szajbnięte i gubernator musi o tym wiedzieć.
Nie jest to ważne.
Ważne jest to, że Gracze zdawali sobie sprawę o narastającej panice i niepokoju (dwa z trzech wskaźników, które są bardzo wyraźnie zarysowane w lokacjach), a nie zdawali sobie sprawy z zguby (chyba, że byli uważni).

Jeśli zapomnieli o Tomie - MG Demonie, oraz zagłębili się w społeczeństwo Salem to byli zgubieni (hehe taki suchar).
Społeczeństwo salem było zgubione przez ten cały czas.
Magia istnieje i chce zrobić wszystkim białym bardzo duże kuku.
Związek magii z procesami = 0.
Związek magii z niewolnictwem = 100%
Postacie niewolników miały się przewijać to tu to tam. Być zbiorowym prawdziwym antagonistą ukrytym w cieniu. Nie mam zielonego pojęcia czy udało mi się to oddać w scenariuszu, jak już wspominałem, mam problemy z wyrażaniem swoich myśli.

Zakładałem, że do części "mistycznej", ukrytej za kurtyną dojdzie około 30% graczy.
Że wątek z prawdziwym zakończeniem będzie nagrodą za rozgryzienie mojego puzzla, wydostanie się z mojego "labiryntu" przy pomocy ostrej percepcji i zrozumieniu, że po odkryciu społecznych tajemnic miasta nadal "coś nie gra".
Cały ten scenariusz powstał w oparciu o podwójne zaprzeczenie.
O to aby skoncentrować się na aspektach społecznych, aby tylko cząstce graczy udało dociec się prawdy i nie oszaleć.

I wiecie co? Chyba na samym końcu całej mojej podróży z pisaniem tego scenariusza zapomniałem o tym wyraźnie czarno na białym napisać.
Że cały jeden "Akt" opowieści jest ukryty właśnie przez to, że "coś miało nie grać" cały ten czas, aby dać graczom satysfakcję z odkrycia tajemnicy.
No cóż zrobić?
To była dobra podróż i ważna lekcja, aby rozmawiać o swoich planach w sposób jak najbardziej otwarty.
Ponieważ tak bardzo się rozpisałem, o "Pomiocie" będę musiał napisać następnym razem.

Jeszcze raz dziękuje całej kapitule (nawet nie wiecie ile znaczą dla mnie wasze słowa).
Jesteście Wielcy. Trzymajcie się tam wszyscy i do zobaczenia na następnym Quentinie.

środa, 10 czerwca 2015

Kreatywność, a ograniczenia.




Czasami wydaje mi się, że cała wina, za upadek wyobraźni w XXI wieku spoczywa na braku ograniczeń i Internecie.
Jest to ze sobą związane w tak taki sam sposób jak kwarki w atomach: nierozerwalnie.
Kiedy nie ma ograniczeń ludzka kreatywność idzie na łatwiznę. Wystarczy sięgnąć do kilku nowomodnych książek. Autor może sobie wymyślić wszystko i nie musi „usprawiedliwiać” swoich decyzji.
Nie o to chodzi w procesie kreacji świata przedstawionego.
Co to za świat w którym można umieścić wszystkie swoje pomysły na raz?
Wielki? Głęboki? Ciekawy?
Nic bardziej mylnego.
Świat pełen wszystkiego tak naprawdę jest nudny, nijaki, wymieszany, mdły.
Staje się przez to ironicznie prosty i wyjątkowo nielogiczny.
A autor, może wytłumaczyć wszystko krótkim stwierdzeniem: „Bo magia”, „Bo kosmiczna technologia”, „Bo wielki spisek i nowoodkryte eksperymentalne wielkie coś”, niesamowicie wygodne rozwiązanie: deus ex machina.

Naprawdę interesujące rzeczy powstają jednak wtedy, kiedy autor narzuci swojemu pomysłowi pewne ograniczenia. Nada im przez to mistrzowski szlif motywów, które człowiek podświadomie rozczytuje, a po paru rozdziałach dociera do niego głębia dzieła.
Nie trzeba uciekać się wtedy do niesamowitych zwrotów akcji, nie trzeba rozbudowywać epickiego świata pełnego coraz to bardziej niebezpiecznych i szalonych przeciwników, którzy starają się zatruć życie głównego bohatera.
Świat ograniczony jest światem autentycznym i takim w który czytelnik może się zanurzyć.
Świat w którym wszystko się przeplata (co jest zresztą nadużywanym dzisiaj stwierdzeniem; praktycznie sloganem) często powoduje, że autor "plącze się w zeznaniach", a na końcu opowieści zamiast zaskoczenia czeka nas jedno wielkie rozczarowanie i stwierdzenie, że to absolutnie nie trzyma się kupy.
Nie chciałbym tutaj nikogo obrazić, ani razić w takich pisarzy jak G. R. R. Martin, który tworzy wielkiego molocha-potwora, który jak przypuszczam pochłonie autora, a spadkobiercy nie udźwigną ciężaru jego ukończenia.
W dziełach tworzonych latami, jeżeli nie dekadami, można rozbudowywać świat przedstawiony na zasadzie efektu motyla . Jest to dość schizofreniczne, a wysiłek iście tytaniczny, ale jednak od czasu do czasu znajdzie się taki wyjątkowy autor, który potrafi się z tym zmierzyć.

W moim wywodzie chodzi o podkreślenie jak ohydnym procesem jest usprawiedliwianie fabularnych zachcianek naprawdę dennymi zwrotami akcji, albo tłumaczenie niewytłumaczalnego za pomocą wcześniej nie wplątanych w opowieść sił i stronnictw.
Wydaje mi się, że nie tędy droga.
Czytelnik chce doświadczyć, czegoś czego nie doświadcza w realnym życiu, jakieś odskoczni od codziennego świata. Jednak nie koniecznie chce być oszukiwany tanimi chwytami. Chce rozrywki na poziomie, która stanie się możliwością kulturalnej dysputy z kimś kogo szanuje.

Dlatego ja osobiście czytam tylko niektórych, wypróbowanych autorów. Ich światy mają jeden główny motyw, żelazne podwaliny uniwersum. Nie tłumaczą wszystkiego „Cudowną siłą”, a bohaterowie czasami lepiej, czasami gorzej wykreowani (to temat na osobny tekst) potrafią zaskoczyć, potrafią oczarować. Wzbudzają emocje-jak żywi ludzie.
Kiedy chwytam za książkę kogoś nowego boję się co zastanę w środku i bardzo często okazuje się to strachem uzasadnionym.
Chciałbym aby w dobie internetu, kiedy wszystko przychodzi autorom tak „łatwo”, a inspirację można znaleźć prawie na każdym kroku, pojawiło się kilkoro ludzi, którzy stwierdzą "BASTA!, nie będę iść na łatwiznę"- nie mając zamiaru wstydzić się tego co napisali.
Chciałbym kiedyś być takim twórcą.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Jaki wpływ na opowiadanie mają elementy magii, oraz dlaczego fantasy jest gatunkiem przesiąkniętym filozofią, a tak trudno doświadczyć jej w dzisiejszych czasach. O upadku gatunku i demokratyzacji poruszanych zagadnień przez powieści współczesne. Częsć 1.

Część 1.

Dosyć prosto się przekonać, że wymyślić motyw fantasy wcale nie jest trudno. Przecież kreatywność ludzka jest wielka, a światy tego gatunku mogą być całkowicie wydumane.
Tutaj właśnie pojawia się pierwszy problem. Kiedy autor może wymyślić praktycznie co mu atrament na pióro przyniesie powstają książki-potwory. I to nie książki lewiatany, wielki, ociężałe i przygniatające swoją masą. Książki dzisiejsze są jak Błędne Ognie. Pokazują tobie piękną okładkę, zachęcają komentarzami na spodzie, a kiedy kupisz zwiedziony cudowną maską marketingu, okazuje że w środku jest to co do czego każdy ognik-zwodnik chciałby ciebie wprowadzić- Bagno.
Należy zaznaczyć, że bagno pisane z dużej litery, bowiem to nie byle jakie bagno, a bagno literackie, głębokie, długie i śmierdzące bardziej, niż zasikana podwórkowa spelunka.
W takich książkach-Bagnach przeplata się niemożliwe z niewiarygodnym. Nadludzkie gra pierwsze skrzypce, a epickość i jednocześnie nieudolność głównych bohaterów aż przytłacza czytelnika, który wyszedł z podstawówki dawno temu.
Kiedy hormony okresu dojrzewania przestaną uderzać w tętnice z taką częstotliwością jaka występuje kiedy ma się lat naście, człowiek zdaje sobie sprawę, że zaczynają otaczać go same nowo dzieła autorów półgłówków.
Prawdziwa fabuła z przesłaniem bardziej rozwiniętym niż walka dobra ze złem jest opus magnum danego autora. Przecież kiedyś tak nie było. Kiedyś książki pisane w nurcie fantasy były postmodernistycznym majstersztykiem. Prawdziwym popisem kreatywności, ale kreatywności w okowach pewnej konwencji, pewnej wiedzy i pewnego przekazu.
Przekazu, że wszystko jest szare, że nieważne jakie moce ma dana istota, zawsze będzie tylko i aż istotą ludzką. Czasami dumną, a czasami leżącą twarzą w błocie.
Albo wręcz przeciwnie, nieludzkie było prawdziwie nieludzki i przerażała czytelnika myśl, jak takie coś mogło zrodzić się w umyśle pisarza, jak człowiek o miejmy nadzieję zdrowych myślach mógł wymyślić coś tak bardzo odbiegającego od norm postrzeganych jako prawidła naszego świata.
Dlatego tak bardzo boli mnie to co muszę czytać w gatunku nieskończonych możliwości.
Przeraża i napawa odrazą książka w której kolejny raz głównym bohaterem jest nieznający swojej genezy nastolatek, wszyscy różni od siebie i według autorów wyjątkowi, a tak naprawdę wszyscy noszący to samo imię: „Klapa”.
Marzę, aby narodzili się twórcy wielcy. Marzę aby zgraja tych, którzy teraz są wydawani jako „nowa nadzieja fantasy” wydorośleli i wzięli przykład z mistrzów starej daty, albo chociażby przełomu wieków.
Chciałby aby nowe nie nadeszło. Chciałem aby stare wróciło.
Śnię, aby fantasy było nowym science fiction.